poniedziałek, 17 listopada 2014

Amsterdam, Banksy i zepsuty Polaroid


Długo nie mogliśmy się zdecydować, gdzie mamy spędzić kilka wolnych dni, pomiędzy wyjazdem ze Szkocji a powrotem do Polski. Nasza pierwsza myśl to ponownie zobaczyć Billy'ego Eliota w Londynie. Nasza druga myśl to odwiedzić Amsterdam, o którym rozmawialiśmy już od dawna. Trudno powiedzieć co zaważyło na decyzji, ale na pewno nie był to fakt, że w Londynie już byliśmy. Londyn ma bowiem do zaoferowania tyle ciekawych miejsc, że zobaczyć ich wszystkich nie bylibyśmy w stanie, nawet podczas dziesięciu wyjazdów. 
Ostatecznie za cel naszego wyjazdu wybraliśmy Amsterdam, w którym pod koniec września spędziliśmy kilka intensywnych oraz inspirujących dni. Czemu właśnie tam? Bo rowery, bo kanały , bo czasem nie warto powtarzać rzeczy, które pozostawiły fantastyczne wspomnienia, by się nie rozczarować, że tym razem jest już inaczej…

Nie będzie dla nikogo żadnym odkryciem jeśli napiszemy, że stolica Holandii to rowery, dużo rowerów, dużo więcej niż to sobie wyobrażaliśmy. Na rowerach jeżdżą wszyscy: babcia po zakupy, dziadek by odebrać wnuka z przedszkola, pan w garniturze do biura, dzieci do szkoły, rodzice do pracy. W jeździe na rowerze nie przeszkadzają: sukienka, szpilki, kapelusz czy elegancka torebka. Na ulicach Amsterdamu można spotkać rowery wszelkiej maści i pochodzenia. Tandemy i kolarzówki, miejskie oraz górskie a nawet takie przystosowane do przewozu całej rodziny. Rower dla holendrów to nie tylko praktyka, ale również styl życia, który wywarł znaczny wpływ na organizację ruchu miejskiego w Amsterdamie. 
Dla samochodów jest ulica, dla rowerów specjalny pas a dla pieszych wąski skrawek przestrzeni, która zostanie oczywiście jeśli zostanie. Nas zastanawia tylko fakt, dlaczego skutery oraz małe elektryczne samochodziki o plastikowej karoserii, ale rozwijające sporą prędkość również jeżdżą drogą dla rowerów. Może dla holendrów rower to znacznie szersze pojęcie niż dla nas? 
Na oko rowerów w Amsterdamie jest niemal tyle, ile motorów i skuterów w Dżakarcie lub innym indonezyjskim mieście. Zresztą ku naszemu zaskoczeniu jednoślady to nie jedyna rzecz, która łączy te dwa kraje. 
Swoje silne wpływy, na terenach obecnej Indonezji, Holandia utrzymywała aż do końca lat czterdziestych, kiedy to Indonezja uzyskała niepodległość. Powrót żołnierzy oraz repatriantów wpłyną na przeniknięcie i zakorzenienie się kuchni indonezyjskiej w Holandii. My mieliśmy okazję doświadczyć tego, podczas wizyty w małej i ciemnej, ale szalenie popularnej knajpce z indonezyjskim jedzeniem. Jedząc nasi goreng poczuliśmy się, jakbyśmy znowu byli w Azji i właśnie siedzieli w lokalnej knajpie nazywanej przez miejscowych warungiem.

Kolejnym „nie”odkryciem będzie fakt, że Amsterdam to kanały oraz wszystko co się z nimi łączy. Wąskie mosty, łodzie, łódki, tramwaje wodne, mieszkania na barkach, taksówki wodne… Wśród gąszczu kanałów znajduje się plątanina uliczek, do których przyklejone są kamienice z dużymi oknami pozbawionymi firanek lub zasłon. Podczas spacerów można, więc zobaczyć jak Holendrzy  oglądają telewizję, gotują obiad lub spędzają czas wolny. Podczas tych wędrówek można też się przekonać, że cenią oni sobie nowoczesną sztukę oraz design. Holendrzy dużą wagę przykładają do urządzenia mieszkań. Można zaobserwować to nie tylko na przykładzie dużych, jasnych pomieszczeń, ale również a może zwłaszcza na przykładzie ciasnych klitek, niejednokrotnie znajdujących się poniżej poziomu ulicy. Amsterdamskie mieszkania wyglądają nowocześnie ale prosto. Widać, że Holendrzy cenią przytulny, ale praktyczny funkcjonalizm, jak również przywiązują dużą wagą do detali oraz sztuki, co zrobiło na nas spore wrażenie.

Sztuka w Amsterdamie jest obecna na każdym kroku. Wszędzie można spotkać galerie sztuki, w których wystawiane są prace zarówno mało znanych jak i tych popularnych i cenionych artystów. Wystarczy mieć kilkadziesiąt tysięcy euro, by stać się posiadaczem pracy autorstwa Banksy'ego lub Damiena Hirsta. Motyle, kolorowe kropki lub dziewczynka z czerwonym balonikiem jest dosłownie na wyciągnięcie ręki, ręki trzymającej gruby plik banknotów.


W Amsterdamie mieliśmy ze sobą dwa polaroidy, SX-70 oraz Automatic Landy Camera 100. Niestety ten pierwszy sprawił nam poważny zawód. Po zrobieniu jednego zdjęcia odmówił posłuszeństwa i przestał wysuwać zdjęcia. Po mimo kilka prób wyjmowania i wkładania wkładu (co każdorazowo wiązało się z utratą jednego zdjęcia) nie udało się nam przywrócić go do działania.   Drugi aparat nas jednak nie zawiódł, czego efekt możecie podziwiać w tym wpisie. Na zrobionych przez nas zdjęciach trudno jest jednak znaleźć widoki rodem z pocztówki. Są tam markizy, dźwigi, baner reklamowy… Ale my tak właśnie mamy, że na zdjęciach często uwieczniamy rzeczy zupełnie przypadkowe a nie koniecznie takie, które są najbardziej charakterystyczne dla danego miejsca.







niedziela, 10 sierpnia 2014

Instax mini 90 NEO CLASSIC


O tym, że fotografia instant jest na czasie, przekonują nas obecnie pojawiające się na rynku aparaty instant firmy Fujifilm. Z całej serii dostępnych aparatów instant wybraliśmy- zaciekawieni jego wyglądem przypominającym stare aparaty - model Instax Mini 90 Neo Classic. Aparat ten działa ze współcześnie produkowanymi, przez Fujifilm filmami Instax Mini. Są one bardzo łatwo dostępne w internecie, w cenie o wiele niższej niż filmy do starszych aparatów Polaroid. Postanowiliśmy więc wypróbować, jak w kontekście aparatów, które już znamy, wyglądać będzie nowy Instax Mini 90. Okazją do tego zakupu była uroczystość Pierwszej Komunii, na którą się wybieraliśmy i aparat ten wydał nam się bardzo dobrym prezentem. Wydawało nam się, że w dobie wszechmogących smartfonów, takie pokazanie dziecku, że fotografia ma wiele twarzy, może być bardzo inspirujące. I rzeczywiście, prezent okazał się trafiony i fascynujący. Lecz zanim aparat stał się prezentem pozwoliliśmy sobie wypstrykać 10 zdjęć, czyli jedną całą kasetę filmu. Nasze wrażenia są bardzo pozytywne, aparat jest dość duży, przez co jest stabilny i fajnie się go trzyma. Obudowa jest bardzo ładna, klasyczna z wyglądu, szkoda tylko, że plastikowa. Obsługuje się go bardzo łatwo, wszystko jest automatyczne z pewnymi możliwościami korekty ekspozycji, czy lampy błyskowej, jest też opcja wielokrotnej ekspozycji czy samowyzwalacza. Jako całokształt, aparat ten jest bardzo spójny i kompletny, z jednej strony sięga do korzeni Polaroidów, z drugiej staje się zupełnie nową wartością. Wydaje nam się, że taki aparat wypełnia tęsknotę, która powstała w momencie spopularyzowania się fotografii cyfrowej. Tęsknotę do fotografii, jako realnego przedmiotu, który po zrobieniu, można wziąć do ręki, wsadzić w ramkę, albo podrzeć w chwili złości. Posiadając aparat instant przekonujemy się na nowo, że fotografowanie to tworzenie zdjęcie a nie cyfrowych wizerunków, oraz, że naciskając spust migawki, zatrzymujemy dany moment już nieodwołalnie i żaden Photoshop nie jest w stanie zmienić tego, co po paru minutach pokaże nam się na zdjęciu. Możliwe, że właśnie ta ostateczność i nieodwołalność jest tak atrakcyjna i fascynująca zarazem, w fotografii natychmiastowej. 
Instax Mini 90 Neo Classic, bardzo nam się spodobał, nie aż tak bardzo, żeby kupić taki dla siebie, ale jako alternatywa dla osób, które nie chcą kupować starych Polaroidów, a jednocześnie nie są zadowolone z tego co oferuje fotografia cyfrowa. Cieszy nas bardzo, że pojawiają się takie produkty, które pokazują, że fotografia instant, nie musi być sięganiem do staroci, czy do krótkiego epizodu z historii, ale jest zjawiskiem jak najbardziej współczesnym i aktualnym.







poniedziałek, 26 maja 2014

Wyspa

        Dzisiaj trzeci i ostatni set zdjęć zrobionych na wyspie Isle of Skye, po której podróżowaliśmy razem z naszym drogim kolegą Mikołajem. 




Wyspa może być przekleństwem i zbawieniem. Miejscem, do którego ucieka się przed światem, lub takim, z którego ucieka się do świata. Ciepłym domem lub miejscem izolacji i zesłania. Rajskim marzeniem lub koniecznością i brakiem wyboru. 
Perspektywa z jakiej postrzega się wyspę jest bardzo płynna i zależy od miejsca położenia. Dla ludzi, którzy nigdy na wyspie nie mieszkali jest ona ulotnym snem, turkusową wodą, palmą kokoswą, ciepłym wiatrem, słońcem, białym piaskiem. Spokojem, wytchnienieniem, pięknym widokiem. Jest odzwierciedleniem raju, w którym chcieliby żyć. 
Wyspiarze zwłaszcza Ci młodzi na swój dom patrzą zgoła inaczej. Dla nich wyspa to powszedność i nuda, to więzienie, z którego za wszelką cenę pragną się wydostać. To brak perspektywy i możliwości rozwoju. To także wyobcowanie i odosobnieie. Mieszkańcy wyspy mają świadomość tego, że wielki świat znajduje się za głęboką wodą a by tam dotrzeć muszą porzucić bardzo ograniczoną, ale jednak znaną i bezpieczną przystań. 

Na Isle of Skye spotkaliśmy pewnego Pana w średnim wieku. Pracował w hostelu, w którym się zatrzymaliśmy jednak nie był rodowitym mieszkańcem wyspy. Pochodził z dużego miasta, ale wybrał życie w Portre, która choć jest stolicą wyspy nam bardziej przypominała małe, prowincjonalne miasteczko. Pomimo braku dostępu do kina, teatru lub centrum chandlowego Pan wydawał się być szczęśliwy i zadowolny ze swojego położenia. Wydaje się nam, że kluczem do takiego stanu jest świadomość, że w razie czego można wyjechać.









piątek, 9 maja 2014

Ucieczka zorganizowana.

Wyjazd na Isle of Skye to była dla nas ucieczka od miasta, wydawało nam się, że jedziemy na koniec świata. Może powszechnie, z końcem świata kojarzą się bardziej: Ziemia Ognista, Nowa Zelandia czy Biegun Południowy, ale dla nas mających tydzień urlopu i ogromną chęć pojechania na północ Szkocji, było to bez znaczenia.
Wiedzieliśmy, że zawsze jest gdzieś dalej, gdzieś bardziej na końcu świata, ale gdy pójdzie się zbyt daleko, gdy przekroczy się pewną granicę, to powrót do cywilizacji staje się nieunikniony. Okrągłość ziemi, zapewnia ostateczne dotarcie do punktu wyjścia, im bardziej uciekamy, tym szybciej wracamy do punktu, zdarzenia, które próbowaliśmy zostawić. Lepsze to jednak, niż wizja upadku w przepaść i nicość, która zaczyna się linią horyzontu - jak sądzona dawniej.
Jednak stojąc na Neist Point - półwyspie o stromych zboczach - i oglądając zachód słońca za horyzontem morza, można było odnieść wrażenie, że wspomniana przepaść - koniec świata - jest tuż obok, oddalona o jeden nieuważny krok.
Ale wróciliśmy, najpierw wspinając się po milionie stopni dotarliśmy na parking, gdzie czekał na nas nasz wynajęty Volkswagen Polo, „Polem” dotarliśmy do Portree (tam był nasz nocleg), a potem już autobusem wracaliśmy do Edynburga do naszej ukochanej i znienawidzonej, jednocześnie, cywilizacji. Cywilizacji, od której uciekamy, kiedy się tylko da, jadąc za miasto, na wieś, ale również cywilizacji, która jak magnes przyciąga nas do centrów handlowych, sklepów z ciuchami, muzeów i kawiarni.
Kiedy jechaliśmy samochodem przez, piękne, samotne drogi Isle of Skye, podziwialiśmy niekończące się góry i morze, które towarzyszyły nam jednocześnie. Co jakiś czas pojawiała się jednak w głowie myśl - a może by się tak zatrzymać w jakiejś kawiarni, wypić kawę i zjeść kawałek ciasta. I zwykle, wcześniej, czy później znajdowaliśmy jakiś dom, miejsce, gdzie nie powinno być już nic a jednak, była kawiarnia, sklep z pamiątkami, menu a w nim kurczak po tajsku.
Przekonywaliśmy się coraz bardziej, że naiwnością była myśl, że jadąc 10 godzin autobusem, na odległą wyspę, na północy kraju, udaje nam się uciec. Nie bardzo, bo choć zmienia się natężenie i intensywność objawów cywilizacji, to ucieczka jest niemożliwa albo zorganizowana. Pięknie, jednak, jest marzyć o tym, żeby znaleźć się na końcu świata.










czwartek, 1 maja 2014

Isle of Skye - wyspa z bajki.


Od dawna nie dodaliśmy nic na bloga i nie szukamy żadnego usprawiedliwienia. Brak nowych wpisów nie oznacza jednak, że nasza  miłość do Polaroidów osłabła. Przeciwnie, mamy wrażenie, że nasz związek z fotografią instant rozkwita. 
Polaroidy (SX-70  jak i Land Camera 100) towarzyszą nam zarówno na co dzień, jak i od święta. Oba aparaty był z nami również na wakacjach, które spędziliśmy na wyspie Isle of Skye. 
Leży ona 6 godzin drogi od Edynburga i jest drugą, co do wielkości, szkocką wyspą. Po mimo iż nie znajdziemy na niej jeziora ze słynnym potworem, ani żadnego spektakularnego zamku, w którego wieży mogłaby przebywać zamknięta księżniczka, wyspa jest bardzo popularnym celem turystycznych wyjazdów. Isle of Skye znana jest bowiem z krajobrazów, które robią wrażenie nawet na wiecznie niezadowolonym malkontencie. 
Na Isle of Skye spędziliśmy trzy dni, ale okazało się to wystarczającym czasem by dość dokładnie zwiedzić wyspę. Naszą bazą wypadową było Portree, stolica wyspy, w której zatrzymaliśmy się na trzy noce. Ponieważ komunikacja publiczna nie jest największym atutem wyspy, najlepszym sposobem na podróżowanie po wyspie jest własny transport. My wynajęliśmy samochód. Dało to nam swobodę w poruszaniu się i zatrzymywaniu w każdym, dowolnym momencie, ot tak choćby po to, żeby zrobić zdjęcie. A miejsc wartych sfotografowania na Isle of Skye nie brakuje. 
Swoboda poruszania przywołała w nas wspomnienia Bali i naszej starej Vespy - na myśl, o której zakręciła nam się w oku łza. 
Przyszło nam do głowy, że wyspa jest w pewnym sensie bajkowa. Nie chodzi nam jednak o to, że  „krajobrazy są bajkowe” (choć oczywiście takie są) lecz o to, że na wyspie z powodzeniem mogłaby rozgrywać się akacja co najmniej dwóch znanych nam bajek, Baranka Shauna oraz kultowego Listonosza Pata (Pat i kot, kot i Pat przyjaciele od lat… ) Kamienne mostki, małe, czerwone samochody królewskiej poczty oraz owce, sprawiają, że można poczuć się naprawdę jak w bajce.
Doszliśmy również do wniosku, że wyspa jest niesamowicie spokojnym miejscem sprzyjającym kontemplacji, przemyśleniom i tworzeniu. Dlatego wydaje się nam, że jest to świetne miejsce do życia dla artystów, pisarzy i ludzi z wolnymi zawodami. My jednak póki co zbyt bardzo jesteśmy przyzwyczajeni do dobrodziejstw cywilizacji, jakim niewątpliwie są szybki internet i kawiarnie, by móc się tam przenieść na stałe. Jednak letnim domkiem na Isle of Ske nie pogardzimy.









czwartek, 13 marca 2014

William Wegman "Polaroids" - Wyżeł weimarski w peruce.


Man Ray to nasz dzisiejszy bohater, którego spotykamy w książce „Polaroids” Williama Wegmana. Jednak Man Ray, o którym chcemy dzisiaj opowiedzieć to nie amerykański artysta, ale pies rasy wyżeł weimarski. Pies, który jest głównym tematem fotografii wykonanych przez Wegmana, wielkoformatowym aparatem Polaroid Mamooth, o którym, z resztą, wspominaliśmy bardzo niedawno. Kiedy powstawał projekt „Behind Photographers” to większość zaproszonych artystów przyniosła swoje najważniejsze zdjęcie, William Wegman, przyszedł wtedy z Man Ray’em. 


Jesteśmy pod wielkim wrażeniem, kiedy przeglądamy zdjęcia w albumie „Polaroids”. Uderzająca jest niezwykła kreatywność fotografa i rzadko spotykana zgodliwość psa, na często skomplikowane, pozy i aranżacje. William Wegman oglądany z perspektywy swoich zdjęć jest artystą o bardzo dużym poczuciu humoru i wyobraźni, pozbawionym zadęcia i pompatyczność. Jego zdjęcia budzą uśmiech, zdziwienie, zaskakują. Często są po prostu żartobliwe, ale także nie pozbawione odniesień i skojarzeń.


W książce oprócz Man Raya pojawia się także Fay - kolejny pies artysty, która wniosła do zdjęć Wegmana pierwiastek kobiecy. Fotograf zaczął przebierać Fay w ludzkie ubrania, igrając z odniesieniami do wybiegów mody, ale i także stylizacji bardziej historycznych. Fay pojawia się przebrana w peruki, rękawiczki, buty i suknie od projektantów. W książce pojawiają się również zdjęcia, które są cytatami z malarstwa np. odniesienie do Arcimboldo, kiedy głowa psa obwieszona kwiatami i owocami do złudzenia przypomina oryginalny obraz szesnastowiecznego włoskiego malarza.


Zdjęcia Williama Wegmana wywołują uśmiech, poprawiają nastrój i pokazują, że portret pupila, także może być sztuką. Jednak książka spodoba się nie tylko posiadaczom czworonogów, ale również miłośnikom fotografii.